piątek, 20 kwietnia 2007

100 wersów prywatnej paranoi

Paranoja pulsuje w czaszce,
rozkłada giętkie ramiona,
krzyczy i zagłusza rzeczywistość...

Rozpłaszczam się na południowej ścianie,
wtapiam się w jej wersy
- odnajduję płynną poezję,
ściekającą palcami jak czarne łzy.

Jestem własnym cieniem;
jestem słowem;
jestem historią siebie.

Niewielki relikt jest szczególną stacją
golgoty przedstawionej na ścianie
- oto droga do zbawienia.
Chrystus niósł drewniany krzyż,
a mnie do dłoni Bóg włożył pióro.
Rzymscy żołnierze mieli więcej litości,
niż rzeczywistość, która mnie otacza.

Dlaczego Ojcze umyłeś moje oczy?
Dlaczego wybrałeś z tłumu,
i kazałeś zobaczyć wszystko?
Chciałem być człowiekiem, a jestem każdym
- to boli.

Jestem Rimbaud'em, Baudelair'em, Morisonem;
jestem Ginsbergiem, Plath, Wojaczkiem i Bursą;
jestem sobą, własnym odzwierciedleniem,
wirusem, zarazą wypalającą ostatnie krople rozumu.

Jestem?

Nie jestem - są słowa
- relikwie ciała umysłu i zmysłu
rozwieszone jak ikony na ścianie północnej.

Czołgam się po brudnym dywanie
- nikt nie ogolił mu twarzy od dłuższego czasu,
a ja nie wyglądam lepiej.
Pełznę do sceny aktów;
Teatrów, Fantasmagorii i Domów w jednym cyklu;
opowieści grozy, opowieści realnej - faktu.

Jestem aktorem własnego scenariusza
- rola boskiego eposu;
jestem sobą, kobietą rodzącą liryki,
dzieckiem siedzącym na własnej trumnie
i podziwiającym rozkładające się wspomnienia.

Jestem domem,
jestem w domu,
jestem w własnej głowie

i cieszę się wszystkością, która też jest.
Odlana z innego stopu metalu przez stwórcę,
inaczej się pręży pod naporem życia,
inaczej znosi zmiany temperatur.
Spawy mogą nie wytrzymać związku
- niestabilny i radioaktywny pierwiastek miłości.

Ziemia drży - szkatułki się otwierają.
Co będzie jeśli ich zabraknie?
Jeśli los nie zrzuci kolejnych spod białej kopuły?
Przecież już nie mam swojej lipy
i nie zawisnę nawet jak Judasz.

Nie chcę żyć wiecznie - potępiony przez siebie
- jestem nieśmiertelnym tekstem.

Jestem;
jestem;
jestem...-odbija się jak echo
po pustym bezdusznym pokoju,
bo jestem Ja i nie ma Ja więcej.

Spadam na sufit świata i patrzę.
Za co każesz mi być sobą?
Dlaczego muszę podziwiać twój ogród lalek?
Nie posadziłem nawet ziarna własnego drzewa,
a każesz oglądać lasy.

Dlaczego?

Nie mogę oddychać, umrzeć.
Duszę się gwałcony obrazami z zewnątrz.
Pęcznieję, puchnę, rodzę i wylewam czarne mazie.
Obraz się deformuje - metafory.
To już było.
Paranoja nasila się, zęby wydrapują ze ścian minerały,
zasilam resztki energetycznej sieci.

Czy umarłem i dalej jestem?

Zabiłem się przecież z własnej woli.
Skoczyłem styczniowej nocy do żołądka
i zostałem odepchnięty.
Śmierć skazała mnie na banicję,
bo nawet dla niej jestem, ciężkostrawny.

Dlaczego to tak boli?

Boże! Zrobię ci to samo.
Pójdziesz moim szlakiem, obok.
Pokażę ci obrazy,
którymi karmiłeś mnie całe życie.
Będziesz czytał bajki, które mnie kształtowały
- zwariujesz, jak ja zwariowałem.
Może nawet zostaniesz poetą.

Znienawidzisz mnie!

Okno zachodniej ściany patrzy na fotografie,
tam zdrada w wielkim stylu śmieje się z miłości
- zamknięta w kręgu trzech poetów.
Za późno - wódka została przelana.

Gangrena zżera moje wnętrzności;
ja zżeram gangrenę - zżeram siebie.

Zwariowałem.

Zwariowałeś - zżeram ciebie - ofiaro!
Nie kazałem ci czytać tego wiersza
- jesteś już taki sam - spójrz w lustro.

20 kwiecień 2007