sobota, 10 lipca 2010

SUPERVISOR

Klatka schodowa cuchnęła gotowaną kapustą i starymi, butwiejącymi wycieraczkami. Na jednym jej końcu wisiał barwny plakat, zbyt wielki do eksponowania w ciasnym wnętrzu (…), plakat z ogromną twarzą. Była tak namalowana, że oczy mężczyzny zdawały się śledzić każdy ruch przechodzącego. WIELI BRAT PATRZY, głosił napis u dołu plakatu. 

Podobnie jak Wielki Brat George’a Orwella, patrzy supervisor z cyklu wierszy Marka Olszewskiego. Supervisor to jedynie oczy i cień, ale ta bezpostaciowość pozwala mu na wszechobecność – wystarczą mu najmniejsze szczeliny, najmniejsza nieuwaga, żeby przekraść się w prywatne struktury podmiotu lirycznego; pozwala mu również na przybieranie zróżnicowanych kształtów - nawet tych pozornie pozytywnych - na podszywanie się pod dobre uczucia, dzięki czemu może podstępnie przemycać siebie do lirycznego świata, który powoli burzy od środka. A wie, którędy wejść, w czym się schować i gdzie się ukryć, czekając odpowiednich momentów, bo jego oczy – jak te z plakatu – nieustannie inwigilują, uważnie nadzorują każde poruszenie i każdy oddech – cień supervisora nie zasypia nigdy

Każdy z wierszy cyklu obowiązuje podział trzyczęściowy – łączący wszystkie elementy serii supervisor to postać dominująca w części pierwszej. Kształtuje on całą rzeczywistość, w której zanurzony jest podmiot i choć jego obecność nie jest od razu zauważalna, jest subtelniejsza i bardziej dyskretna niż mężczyzny z orwellowskiego ściennego wizerunku, to ingerencja w codzienność, przejawy ciągłego przebywania w tej przestrzeni najbardziej intymnej – domu – odczuwane są boleśnie przez wszystkich, którzy się w niej znajdują. Następuje degradacja pięknych i z trudem budowanych wnętrz. Początkowo jest to rozpad fizyczny – odrapywanie, przeciekanie, wypalanie, butwienie; rozpad ten jednak stopniowo przenosi się i miesza ze sferą uczuciową - przeżycia duchowe korelują ze stanami dotykającymi cztery ściany, z ich mechanicznym niszczeniem: zdaje się, że mury żyją w ścisłym, symbiotycznym związku z tymi, którzy je zamieszkują, przejmując ich emocje i to już nie przedmioty wiszące na ścianach, nie kształtne ozdoby stanowią o charakterze pomieszczeń, ale same pomieszczenia wyrażają to, kryje się głęboko w ciałach lokatorów. Translokacja w strefę układów nerwowych sprawia, że supervisor coraz bardziej się zadomawia – zadomawia, bo wrasta mocno w obszary osobiste, przelewa się w powietrze, meble, sztućce, zastawy i sprzęty domowe, i w domową miłość – tę małżeńską i tę rodzicielską. Z czasem jego zadomowienie zamienia się we wdomowienie – już nie można rozpoznać, gdzie dom, a gdzie supervisor, nie można zabić supervisora. Cykl zatrzymuje się w momencie zupełnego rozkładu w części pierwszej, czego chwilą kulminacyjną jest noc supervisorów – dezintegracja tak głęboka, że nawet sam supervisor ulega podziałowi, nie jest już jeden, ale pojawia się zwielokrotniony, zbiór zimnych obsesji i paranoi. Natomiast poziom tychże obsesji i paranoi odmierza okno – niczym czuły termometr lub waga łazienkowa, jego stan rejestruje i obrazuje nawarstwianie się tego, co negatywne, obce i niepożądane; to okno składuje ich ciężar, ale również nadzieję i siłę, które wyczerpują się wraz z jego erozją. 

Świat na zewnątrz, nawet oglądany przez zamknięte okno, tchnął chłodem. W dole, na ulicy, podmuchy wiatru wprawiały w wir kurz i skrawki papieru, a choć świeciło słońce, niebo miało barwę stali; wszystko było pozbawione koloru – z wyjątkiem porozlepianych wszędzie dookoła plakatów.

Część druga – środek kompozycji omawianych wierszy – to część najkrótsza. Jest to moment, w którym główną postacią jest sam podmiot liryczny, chwila tylko dla niego i to on oraz jego refleksje są w niej najważniejsze. Bo ta część to miejsce na przemyślenia, analizy, ocenę stanów przeszłych, przyszłych i teraźniejszych. Podmiot jak skrupulatny matematyk oblicza swoje emocje i energię, sumuje, dzieli i mierzy. Wyniki jednak go przerastają – początkowa wiara we własne doświadczenie oraz pewność czerpana z poznania, ulegają przemianie, zamiast nich pojawia się zmęczenie, wraz z coraz większym zmęczeniem – większa słabość i poczucie bezradności. Rodząca się i stopniowo wzrastająca niepewność względem swoich możliwości, obawa przed niedostatkiem sił, które pozwoliłyby mu na przeciwstawienie się nękającym go okolicznościom, sprawiają, że przeważać zaczyna uczucie zniewolenia, opętania przez zewnętrzne warunki, co jest przejawem przenikania treści poruszanych w części pierwszej; im więcej przestrzeni zajmują one w świadomości podmiotu lirycznego, tym mniej zostaje jej dla niego samego – podczas gdy dla niego na pierwszy plan wysuwa się wrażenie ubywania, zanikanie wszystkiego, co było kiedyś ważne, negatywne, supervisoryczne obrazy rozrastają się, zdając się być nienasycone. Środek jest to bowiem także miejsce o konstrukcji mostu, przewleczone pomiędzy częścią pierwszą i trzecią, krótki oddech po jednej i zbieranie sił w przygotowaniu do kolejnej, epilog sytuacji pokojowych i wstęp do pocieszenia.  

Moja mała, do widzenia już,
Jeszcze raz buzi daj,
A wywalczę ci kraj,
Wielki kraj pełen zbóż.
 

Podobnie jak u Tadeusza Gajcego, w części trzeciej cyklu dzieją się zmagania o własne miejsce, swobodne i obfite, własną ziemię czy bardziej – podłogę. Pojawia się w niej też, znów podobnie jak u poety, postać ogniskująca wszystkie najlepsze uczucia, także te motywujące potrzebę ochrony i dbałości; zaznacza się obecność jeszcze jednego bohatera – przedmiotu lirycznego. Przez podmiot nazywany jest maleńką, co pozwala ustalić relacje, jakie między nimi zachodzą. Użycie formy deminutiwa zdradza bowiem stosunek emocjonalny względem opisywanej za jego pomocą osoby, a także wzajemne zależności. Ten ton czułości mówi również o tym, że kobieta, której nadaje się tego rodzaju pieszczotliwe imiona, jest obiektem opieki i troski. To dla niej jest pocieszenie i budowanie spokojności, dla niej kołysanki o bezpieczeństwie, ufności i miłości. Jednak, jak było w dwóch poprzednich częściach, w tej także początkowe stany ulegają zmianie, a nawet zamianie – to ta otaczana opieką ma stać się źródłem opieki, ta wymagająca ochrony ma przejąć rolę ochronną. Kobieta, niczym w greckim wzorze, dostaje insygnia, pozwalające na przybieranie póz kariatycznych, podtrzymujących z pietyzmem rzeźbione konstrukcje. Wobec zaznaczającej się w powyższej części bezradności podmiotu lirycznego, jego stopniującego się poczucia bezsilności, to ona staje się centrum siły, centrum życia i nadziei, a zatem i przyszłości. W niej też znajduje się cała stabilność, pewność i niezmienność wszystkich najważniejszych, podstawowych wartości, tych prostych i pierwotnych, do których zawsze można wrócić. Jest w tym atawistyczna wiara, świętość i poszanowanie, czego dowód daje podmiot w aktach zaufania. To zdaje się być gwarancją ostatecznej nienaruszalności, ostatecznego przetrwania wspólnych więzi, nawet pomimo obaw i wątpliwości, a także tego, że i w tej części nie udaje się uciec od supervisora. Jego czujny wzrok sięga również w nią, jego cień przecieka z powyższych kondygnacji wraz z zaczynami chorób i rozkładu. I tak jak na początku narzędziem mierniczym rozpadania było okno, tak teraz skalę tę wyrysowuje się w poezji. Bo to właśnie terminologia wywodząca się z poetyki czy teorii literatury służy często podmiotowi lirycznemu do opisywania stanów życia. Słowa, wersy, metafory, apostrofy, atrament, kartki zapisane wierszami zdają się budować rzeczywistość, zdają się być jej budulcami podstawowymi, niczym komórki budujące ciało. Poezja więc, a także jej części składowe oraz przedmioty jej towarzyszące, jak wrażliwa rtęć rejestrują wszystkie zmiany. Za pomocą tych rekwizytów zaznacza się niszczenie i rozpad, butwienie i obumieranie szczęścia i dobrych uczuć. Nawet dwojaki, będące wynikiem poezji, na początku oddające jedność, nierozerwalność i wieczną trwałość, podlegają degradacji; dwojaki to zresztą jeden z ingredientów najbardziej osobistych w omawianych wierszach, nie tyle nawet dla podmiotu lirycznego, co dla samego autora. Jednak supervisor nie ma już tyle władzy i wolności co poprzednio, nie jest też tak bezkarny, a obszar jego działalności staje się coraz bardziej ograniczony; coraz bardziej ma dostęp jedynie do zewnętrznych przejawów prywatności, zatrzymuje się na najmniej intymnych liniach domowych. Choć i ta ingerencja nie jest bezbolesna, a doświadczenia tego rodzaju zmieniają wewnętrzne struktury. Najbardziej widoczna zmiana zachodzi w budowie przedmiotu lirycznego, dotyczy ona bowiem elementu, który pełnił funkcję określającą go – imienia. Nie jest to już maleńka, ale mała; brak zdrobnienia świadczyć może o zajściu swoistego procesu dojrzałości, wyczerpaniu się niewinności, w miejsce której trudne przejścia ukształtowały pełną świadomość i samodzielność. Jest to jednak nadal pojęcie nacechowane emocjonalnie, co nie pozostawia wątpliwości, jakich uczuć jest ta postać nośnikiem.  

Moja mała, otrzyj łzy,
Będę listy pisał ci,
O wojence nie myśl źle,
Moja mała, moja mała,
Mój ty śnie.
 

Wiesze wchodzące w skład cyklu Marka Olszewskiego ze względu na sposób złożenia są jak tryptyki ołtarzowe, obrazy z rodziną na pierwszym planie; może nie całkiem świętą, ale też nie do końca można takiemu stwierdzeniu zaprzeczyć, bo miłość, która mimo wszystkich nieszczęść i doświadczeń tylko się modyfikuje, ale jej nie ubywa, nadaje ludzkim więziom wymiar sakralny. Bo to właśnie o rodzinie. Nie dalekiej, nie telewizyjnej ani nie gazetowej, nie książkowej nawet. O rodzinie, w której wszystko się zdarza – trochę pięknej, trochę smutnej, trochę szczęśliwej, trochę mającej troski, w której każdy ma swoją rolę, choć bywa, że nie ściśle przypisaną. Bo jak napisał sam Marek Olszewski: „W całej tej popieprzonej gonitwie za pieniądzem, męskość traci na wartości... Zatraca się zasadnicze miejsce mężczyzny w domu. Rolę decyzyjną z konieczności przejmuje osamotniona kobieta, zlew kapie (bo kto ma naprawić), podobnie dach, rynna, płot przed domem. Syn zamienia się w nagradzaną materialnie, rozkapryszoną niewiastę, bo kto ma mu przekazać wzór męskości (?), kto ma z nim zbić karmnik dla ptaków (?), dać klapsa (?), albo ot po prostu pogadać o męskim punkcie widzenia świata.” W jego świecie literackim rodzina nie tyle naśladuje rzeczywiste życie, ile tym życiem jest. Cykl zatrzymuje się w pewnym określonym momencie – zatrzymuje, bo nie kończy. Pokój, otwierający swoje wnętrza, w które można patrzeć, ale które są tylko jego, pokój pulsujący emocjami i przemianami, z pewnością będzie jeszcze czekał – i na lokatorów, i na czytelników – jak w życiu.  

Świadomość, iż czeka na nich pokój, do którego nikt inny nie ma dostępu, była nieomal równie przyjemna jak przebywanie w nim. Pokój wydawał się minionym światem, skansenem przeszłości, w którym mogą bytować gatunki dawno wymarłe gdzie indziej.

Iga Reczyńska [Malik (przyp.aut.)] - lipiec 2010